Na początku lat 90. Stany Zjednoczone podjęły szereg wysiłków zmierzających do globalizacji swojej gospodarki. Północnoamerykańska umowa o wolnym handlu — lepiej znana jako NAFTA — została podpisana w 1992 r., podczas gdy setki amerykańskich firm utworzyły placówki w Azji i Ameryce Łacińskiej — zabierając ze sobą setki tysięcy miejsc pracy.
Ale przy szeroko otwartych granicach ekonomicznych pojawił się równoległy ruch mający na celu liberalizację imigracji do Ameryki – i miliony migrantów przybyły do USA, z czego ogromna liczba była nielegalna i nietrwała.
We fragmencie swojej nowej książki „A long time of Decadence: How Our Spoiled Elites Blew America’s Inheritance of Liberty, Security, and Prosperity” senator Marco Rubio (Republika Federalna) wyjaśnia, w jaki sposób ci nowicjusze służyli jako dogodne źródła taniej siły roboczej — jednocześnie wywróciło do góry nogami istniejące od dawna wzorce asymilacji i integracji.
Obecnie w całym kraju system imigracyjny jest skorumpowany i wykorzystywany. A zaczęło się, jak wiele problemów Ameryki, od fundamentalnej zmiany w kierunku zglobalizowanej gospodarki.
Od dziesięcioleci, odkąd nasze elity zaczęły wierzyć, że globalna integracja rynkowa jest nieodłącznym dobrem, które powinno mieć pierwszeństwo przed wszystkim innym — zwłaszcza patriotyzmem, jednością narodową i dobrobytem amerykańskich pracowników — kraj ten stawia na import taniej siły roboczej. Lata 90. były zdominowane przez opowieści o zamykaniu lokalnych fabryk w Pensylwanii i Ohio, by ponownie otworzyć je kilka tygodni później w Meksyku lub Chinach. Offshoring amerykańskich miejsc pracy trafił na pierwsze strony gazet i wywołał oburzenie polityków, ale poza tym rozwijał się szybko, nawet gdy nasze społeczności były wydrążone.
Ale nie każdą firmę można było eksportować, co oznaczało, że Wall Street po prostu wymyśliła, jak importować tanią siłę roboczą, w większości pochodzącą od nielegalnych imigrantów. To był wolniejszy, bardziej subtelny proces. Jasne, niektórzy politycy robili wielkie halo na temat „pracy, której Amerykanie by nie wykonywali”, ale poza tym jedyne oburzenie pochodziło od pracowników, którzy stwierdzili, że ich płace utknęły w martwym punkcie, obniżono świadczenia i zmniejszono godziny pracy, dopóki nie będzie można ich zastąpić kimś, kto chce pracować więcej godzin za mniej.
Najczęściej chodzi o prace, których Wall Street nie chce wykonywać dla Amerykanów, ponieważ zatrudnienie Amerykanów wymagałoby wyższych zarobków i lepszych warunków pracy. Dla nich lepiej jest importować tanią siłę roboczą i przekupywać Amerykanów za pomocą gotówkowych programów socjalnych zapewnianych przez rząd.
Co więcej, wielu starało się zracjonalizować cały proces w świetnych, niewykorzystywanych kategoriach. Byli przekonani, że koniec historii uczynił nas wszystkich „obywatelami świata”. Dlaczego miejsca pracy w Ameryce miałyby być zarezerwowane dla Amerykanów, skoro granice nie mają znaczenia? W globalnej gospodarce źródło siły roboczej nie ma znaczenia, o ile praca jest wykonywana. Ten konsensus polityczny przyspieszył erozję tożsamości narodowej i patriotyzmu.
Pod koniec 2001 roku, krótko po tym, jak Stany Zjednoczone pomogły Chinom zostać członkiem WTO, elity obu partii były skłonne poprzeć ideę skutecznego otwarcia naszych granic. W następstwie porozumień takich jak NAFTA świat był teraz „płaski”, jak ująłby to Thomas Friedman z The Latest York Times, a konwencjonalna mądrość głosiła, że nasz rząd powinien działać zgodnie z tym. W tamtych czasach wszystko, co było dobre dla wolnego rynku, było również postrzegane jako dobre dla Stanów Zjednoczonych. Wydaje się, że nikt w naszym rządzie nie poświęcał zbyt wiele czasu na rozważanie możliwych komplikacji wynikających z prowadzenia polityki w ten sposób.
Jedna z najbardziej zaskakujących rozmów, jakie wyszły z globalizmu wolnego handlu, pochodziła od zorganizowanego ruchu robotniczego w Ameryce. Jasne, nadal opowiadali się za zabezpieczeniami i taryfami „Kupuj amerykańskie”, ale coraz częściej opowiadali się za niekontrolowaną imigracją. „Znacząca zmiana polityki”, napisał Washington Post w 2000 r., „zorganizowana siła robocza wezwała dziś do amnestii dla około 6 milionów nielegalnych imigrantów i uchylenia obecnego prawa, które nakłada sankcje na pracodawców, którzy ich zatrudniają”.
Środowisko biznesowe było zachwycone. „Z punktu widzenia pracodawcy to mile widziane przyjęcie amnestii” — stwierdziła wówczas Amerykańska Izba Handlowa. A dlaczego miałoby nie być? Jeśli w Stanach Zjednoczonych można było wypłacać płace zbliżone do pracy niewolniczej, tak naprawdę nie potrzebowali kłopotów z przeniesieniem produkcji do Chin czy Meksyku. Oczywiście tak się i tak stało. Tak jak zorganizowana siła robocza przygotowywała się do przeniesienia miejsc pracy za granicę, tak powitała falę nielegalnych imigrantów. To było naprawdę oszałamiające. Nikt nie walczył za amerykańskiego robotnika.
Zanim Barack Obama rozpoczął swoją kampanię prezydencką, amnestia dla nielegalnych imigrantów i otwarte granice były de facto stanowiskiem Partii Demokratycznej. Amerykańscy robotnicy mieli rację zastanawiając się, kto za nich walczył.
W późniejszych latach Demokraci nadal popierali tanią siłę roboczą z importu, ale zaczęło się pojawiać coś równie destrukcyjnego. Weźmy na przykład pod uwagę przyjęcie, z jakim spotkał się kongresmen Luis Gutierrez z Illinois, kiedy oświadczył, dość pamiętnie, że ma „tylko jedną lojalność wobec społeczności imigrantów”. Stało się to w trakcie jego walki z prezydentem Obamą o imigrację w 2010 roku. Do tego czasu problem nielegalnej imigracji narastał z dnia na dzień, a kongresmen Gutierrez stał się wiodącym głosem w tej sprawie w Kongresie.
Kiedy prezydent Obama po raz pierwszy objął urząd w 2009 roku, obiecał Gutierrezowi, że będzie pracował nad uchwaleniem ustawy DREAM Act. Ale od dwóch lat Gutierrez doszedł do przekonania, że prezydent Obama ociąga się w tej sprawie, więc przystąpił do ataku. Zarzucił prezydentowi, że za bardzo skupia się na zatrzymaniach i deportacjach na granicy, a za mało na nadaniu obywatelstwa osobom, które już tu były.
Jako członek Kongresu Gutierrez złożył przysięgę „wierności i wierności” Konstytucji i Stanom Zjednoczonym. Ale jego deklaracja lojalności wobec tych, którzy łamali prawa naszego narodu, została okrzyknięta przez liberalne media. Podczas najgorętszych sporów o imigrację, Newsweek opublikował artykuł, w którym nazwał go „tak bliskim, jak społeczność latynoska, postacią Martina Luthera Kinga”.
Mieszkałem wtedy w hrabstwie Miami-Dade, niezwykle zróżnicowanym miejscu. Rozmawiałem z członkami „społeczności imigrantów”, którą Gutierrez reprezentuje na co dzień, z których zdecydowana większość przybyła tu legalnie i przestrzegała zasad. Wielokrotnie słyszałem skargi od tych ludzi na pokosy nielegalnych imigrantów, którzy maszerowali w kierunku naszej południowej granicy i oczekiwali automatycznego obywatelstwa. Jednak ilekroć ktoś w Kongresie zgłaszał te same zastrzeżenia, był określany – zwykle przez Gutierreza i ludzi jemu podobnych – jako rasistowski, ksenofobiczny lub nietolerancyjny.
Tak naprawdę w Ameryce są dwie społeczności imigrantów. W naszej narodowej debacie najwięcej uwagi poświęca się grupie, która chce ignorować nasze prawa i zmieniać nasze tradycje. Dlatego tak wiele uwagi poświęcamy udzielaniu amnestii tym, którzy przebywają tu nielegalnie. Aktywiści tacy jak Gutierrez i tradycyjne media mają tendencję do ignorowania lub odrzucania drugiej grupy, która bardzo przypomina dawne społeczności imigrantów — ludzi, którzy uciekli przed uciskiem, przybyli legalnie do Ameryki w poszukiwaniu możliwości i chcą być Amerykanami.
Musimy przestać akceptować ideę, że pierwsza grupa jest grupą dominującą. Ta grupa radykalnie zmieni Amerykę, nie tylko Partię Demokratyczną.
Dla tej nowej klasy nielegalnych imigrantów Stany Zjednoczone były po prostu środkiem do celu. To nie było coś, czego byli częścią. Mimo że wielu z nich było pracowitymi ludźmi, Ameryka była tylko miejscem, w którym mogli mieszkać przez jakiś czas i zarabiać pieniądze, aby wysłać je do rodzin, które borykały się z problemami. Z ludzkiego punktu widzenia ten impuls jest w pełni zrozumiały.
Ale w większości przypadków nie byli to ludzie, którzy czuli, że są związani z Ameryką na dłuższą metę. Nie byli interesariuszami dobrobytu tego kraju. Ich zdolność do odniesienia sukcesu nie była związana z przywiązaniem do Ameryki, naszych społeczności ani naszych tradycji.
W rezultacie wiele społeczności imigrantów stało się bardziej odizolowanych, a etnonacjonalizm wśród nich stał się bardziej wyraźny. Na przykład stało się możliwe przejechanie amerykańską ulicą i zobaczenie flag tuzina różnych krajów, z których ani jeden nie był Stanami Zjednoczonymi. Powszechne stało się, że dzieci dorastały bez znajomości języka angielskiego lub chodziły do szkoły bez poznania historii kraju, do którego wyemigrowały.
Chociaż niektórzy komentatorzy sugerowali, że asymilacja stała się trudniejsza w ciągu ostatnich 30 lat, tak nie jest. Pochodzę z jednego z najbardziej różnorodnych miast w Stanach Zjednoczonych i cały czas obserwuję asymilację — za każdym razem, gdy wchodzę do kubańskiej restauracji, widzę dania mojego dzieciństwa podawane z kolumbijską stroną lub smażoną jukę podawaną w Amerykański pub. Widać to na meczu piłki nożnej w szkole średniej — wyjątkowym amerykańskim sporcie, który wszyscy akceptują.
Ale widziałem też ludzi, którzy wydają się oddani powstrzymaniu asymilacji na jej torach, szczególnie w Waszyngtonie. Zazwyczaj są to ludzie z lewicowej klasy aktywistów, których kariery polityczne zależą od utrzymywania w społecznościach imigrantów gniewu, izolacji i urazy.
Głupie słowo „Latinx” jest świetnym przykładem. Kiedy pierwszy raz to usłyszałem, pomyślałem, że to protekcjonalne i absurdalne. Nie znam ani jednej osoby poza Waszyngtonem, która by tego używała. Zbyt często dziennikarze i ankieterzy popełniają błąd, zakładając, że ci ludzie reprezentują poglądy wszystkich społeczności imigranckich.
oni nie.
Z książki “Dekady dekadencji: jak nasze zepsute elity zniszczyły amerykańskie dziedzictwo wolności, bezpieczeństwa i dobrobytu” autorstwa Marco Rubio. Prawa autorskie © 2023 autorstwa Marco Rubio. Przedruk za pozwoleniem Broadside Books, wydawnictwo HarperCollins Publishers.